środa, 28 lipca 2010

Ostatnia piosenka (2010) – recenzja


17-letnia Ronnie przyjeżdża wraz z bratem do ojca, by w jego domu spędzić wakacje. Trzy lata temu rozwiedli się jej rodzice, z trudem ukończyła liceum, w międzyczasie miała problemy z prawem. Czuje się na tyle źle, że nie ma nawet ochoty oddawać się swojej największej pasji – grze na pianinie. Co gorsza, w nowej miejscowości nie ma żadnych przyjaciół, znajomych, więc tym bardziej nie ma co liczyć na udane lato. Wszystko zmienia się jednak przez jedno wyjście na plaże…  

Nie jest to na szczęście produkcja w stylu High School Musical. Muzyki tu niewiele, za to dużo treści obyczajowych. Mamy młodzieńcze problemy, bunty, miłostki, wątki melodramatyczne, tajemnicę pożaru, nieuleczalną chorobę… Za wiele zdradzać nie mogę, powiem tylko, że scenarzysta Nicholas Sparks, a jest to autor książek, które przetłumaczono na ponad trzydzieści języków, odwalił kawał dobrej roboty. 

Bardzo spodobała mi się postać Johana, brata głównej bohaterki. Dzieciak, materialista, nie przepadający za siostrą, nie rozumie jeszcze wielu rzeczy (vide „co to jest miesiączka”), okazuje się jednak bardzo dojrzały jak na swój wiek, a i potrafi kilkukrotnie rozśmieszyć. To nie tylko zasługa świetnego nakreślenia tej postaci, ale również, a może przede wszystkim, jej wykreowania przez Bobby’ego Colemana. Młody chłopak na ekranie jest bardzo naturalny i już przewiduję mu wielką karierę. Miley Cyrus, która wcieliła się w postać Ronnie, nie pokazała nic wielkiego, ale też specjalnie źle nie zagrała. Nie oglądałem z nią nic innego, więc nie mogę porównywać. Generalnie obsada aktorska wypadła dobrze.

„Ostatnia piosenka” to film nie tylko dla młodych romantyczek i romantyków, powinien spodobać się także osobom lubiącym po prostu kino obyczajowe.
Galeria



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz