wtorek, 13 lipca 2010

Gniew oceanu (2000) - recenzja

Mistrzostwa Świata już za nami, zwyciężyła Hiszpania, co dobrze przewidziała nawet ośmiornica-jasnowidz Paul. Niektórym zapewne brakuje emocji, więc chyba dobrym sposobem na ich zaspokojenie będzie obejrzenie trzymającego w napięciu filmu z dramatyczną końcówką. A taki właśnie jest „Gniew oceanu”.

Jest rok 1991. Kapitan Billy Tyne zamierza wypłynąć na ostatni w tym sezonie połów. Po trudach udaje mu się skompletować załogę i odpłynąć w pełne morze kutrem „Andrea Gail”. Jako, że ostatnie połowy nie były zbyt obfite, zamierza udać się do Flemish Cap, gdzie ryb jest zatrzęsienie, ale przy tym cholernie niebezpiecznie, o czym przekonuje jeden ze starych rybaków. Tymczasem miejscowy meteorolog zapowiada powstający na Atlantyku sztorm stulecia…

Tak właściwie film można podzielić na dwie równe rozmiarami części. W pierwszej zapoznajemy się z bohaterami i ich bolączkami, nie doświadczamy „mocniejszych” momentów oprócz drobnych zatargów na pokładzie czy człowieka za burtą. Druga zaś to nieprzerwana walka z żywiołem, walka o być albo nie być, wypełniona kapitalnymi efektami specjalnymi, ogromnymi falami, ciągłymi piorunami, deszczem, potężnym wiatrem. „Gniew oceanu” świetnie pokazuje, jak mało siły człowieka znaczą w porównaniu z siłami natury.

Wszystko byłoby pięknie i wspaniale, gdyby nie pewne zabiegi scenarzysty, czy też reżysera, mające na celu tylko niepotrzebne przedłużenie filmu. Np. w punkcie kulminacyjnym sztormu akcja zostaje przeniesiona na jakiś inny statek, widzimy nieznajomą kobietę, która w panice powtarza do mikrofonu „mayday!”. Niebawem zjawia się ekipa ratunkowa z helikopterem, ratownik skacze do wody, dopływa do osób, zaczyna się przedstawiać, wymienia każdy ze swoich tytułów, wszystko spokojnie, okej. A tu sztorm szaleje, liczą się każde sekundy! O wiele bardziej adekwatne byłoby coś w stylu: „Proszę zachować spokój. Za mną” i to wszystko. Choć w ogóle, jak mówiłem, ta scena niczemu nie służy, jedynie rozemocjonuje widza.

Mimo wszystko film Wolfganga Petersena jak najbardziej polecam. Oprócz obsady, m.in. George Clooney, Mark Wahlberg, czy znany ze "Skazanego na śmierć" William Fichtner, film może pochwalić się efektami specjalnymi, świetną muzyką i wciągającą historią z nie-amerykańskim zakończeniem.    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz